Ten tydzień upłynął pod znakiem zwożenia drewna na zimę.
Wywaliłem piec “na wszystko” oraz kaloryfery (a właściwie połowę instalacji, ponieważ obecnie koczujemy w jednym pokoju i starej kuchni i trudno było by walczyć szlifierką kątową wśród spiętrzonych mebli i innych gratów). Piec kuchenny jedzie już z Bielska i lada dzień powinien dotrzeć do nas. Mimo wszystko minie jeszcze co najmniej miesiąc, zanim postawię i podłączę go w kuchni.
Kominy, jak wspominałem w poprzednich wpisach, są już zrobione od nowa i wykute otwory w dymowych: dla pieca kuchennego i kominka. Kominek będę dopiero kupował, prawdopodobnie będzie to używany Jotul ze Skandynawii.
W każdym razie dom ma nowe kominy, będzie miał kominki na drewno i jest mocno wyziębiony i troszeczkę miejscami wilgotny (efekt zaniedbań ostatnich pięciu lat). Teraz potrzebne jest nam drewno na opał.
Kupiłem drewno bezpośrednio od Lasów Państwowych, to znaczy konkretnie od ich reprezentanta czyli leśniczego. Leśniczy jest sympatyczny, kontaktowy i pomocny. Dostałem około pięciu metrów sześciennych dębu i sześciu metrów sześciennych brzozy. Dla łatwiejszego wyrobienia sobie zdania co do ilości: trzy pełne przyczepy do traktora. Tyle, że drewno leżało sobie w lesie, grzecznie ułożone w sąg i musiałem je jakoś teleportować na własne podwórko. Na szczęście mam bardzo życzliwego sąsiada (również pszczelarz, ma kilkanaście pni), który za niewielką opłatą zgodził się mi pomóc. Wyprawa do lasu traktorem z przyczepą była niezłym przeżyciem off-road’owym, ale załadowanie trzech przyczep drewna w postaci bali o długości 1,2 metra było dla mnie trudnym przeżyciem. Większość roboty zrobił sąsiad z synem, ale i tak te trzy dni były dla mnie dramatyczne.
Teraz czeka mnie jeszcze pocięcie, połupanie i poukładanie tego drewna, a następnie powtórka, tym razem z bukiem, za jakieś dwa tygodnie.
Poza tym kupiłem piękne deski (świerk norweski) na sufit. Mam zapas na połowę domu i lada dzień zacznę montować go w łazience i kuchni. Drewno jest naprawdę piękne. Trzeba je tylko zaimpregnować (kapon), zabezpieczyć przed szkodnikami (Hylotox Q) i polakierować, ale to już na suficie.
W przyszłej pszczelarni wykluły się jaskółki, ale nie pozwoliły mi zrobić sensownego zdjęcia gniazda. Rodzice wpadają w panikę, kiedy wchodzę do pszczelarni, a nie chcę zbytnio ich stresować.
Okazało się, że w odległości kilku kilometrów znajduje się rezerwat Bór Samliński imienia Henryka Zięciaka. W rezerwacie mieszkają od niemal czterdziestu lat orły. Jest to orzeł bielik, którego populacja w Polsce jest na poziomie 28 par. Orły często pojawiają się na niebie, a jeden z nich pętał się dzisiaj rano dosłownie kilkanaście metrów nad naszym domem.
Henryk Zięciak jest natomiast moim sąsiadem. To emerytowany leśniczy, który był siłą sprawczą powstania rezerwatu, uwielbiany przez okolicznych mieszkańców.
rewelacja 🙂